Ej, umówmy się. To wcale nie musi być tak, że jak macie jeden dzień wolnego to nie możecie wybrać się nigdzie dalej i że jesteście skazani na najbliższą okolicę. Śmiało możecie przejechać pół Polski, zjeść pyszny obiad, pozwiedzać i wrócić do domu na kolacje. My tak ostatnio zrobiliśmy, dając porwać się młodzieńczej fantazji (przecież starsi już tak nie szaleją, starsi raczej planują kilkudniowe rodzinne wyjazdy zapakowanym pod sufit kombiakiem) pojechaliśmy na jeden dzień do Krakowa. A wszystkiemu był „winien” nasz syn.
Ksawu – jak chyba większość chłopców w jego wieku – jest fanem wszelkiego rodzaju pojazdów. Im pojazd większy i głośniejszy tym lepiej. Dźwigi, koparki, ciężarówki to dla niego chleb powszedni. No i pociągi. Tak, to z pewnością jego największa miłość. I właśnie od pociągu się cała ta podróż zaczęła.
W sobotę, kilka minut przed godziną siódmą rano staliśmy w hali głównej Dworca Centralnego w Warszawie podziwiając odmienione i nowoczesne wnętrze. Ja, na samą myśl podróży legendarnym pendolino byłem podjarany na równi z Ksawem. Ostatni raz podróżowałem pociągiem wieki temu, podczas studiów. Wiecie, takim lokalnym, obsługującym krótkie trasy. A pociągiem dalekobieżnym to chyba jak miałem 6 lat i jechaliśmy na wczasy do Bułgarii. Rząd wagonów sypialnych zaprzęgniętych do „gagarina”. Tak, tak mi się właśnie kojarzy pociąg dalekobieżny. Jednak od tamtej pory wiele się w polskim kolejnictwie zmieniło.
W Krakowie byliśmy kilka minut po godz. 10 i była to idealna pora na późne śniadanie, które zjedliśmy w Smakołykach. Przestronne, klimatyczne wnętrze, pyszne jedzenie i do tego rewelacyjne ceny. Zajrzyjcie tam będąc w Krakowie. Zresztą tego dnia szczęście w wyborze restauracji nas nie opuszczało i trafialiśmy do fajnych lokali.
Po śniadaniu wróciliśmy na Stare Miasto. Zbliżało się południe więc punktem obowiązkowym był Rynek, wysłuchanie hejnału z wieży mariackiej i spacer po okolicy.
Kolejnym punktem wycieczki był Wawel. Słyszeliśmy, że gdzieś tam pod murami, w jamie krył się smok i koniecznie musieliśmy go odszukać. Sprawdzaliśmy na dziedzińcu, w katedrze(!), na murach ale udało nam się go złapać dopiero nad Wisłą, nieopodal jego jamy. Wprawdzie zionął ogniem ale nie był taki straszny jak głosi legenda. W dziesięciostopniowej skali straszności był straszny na jakieś 3 punkty. Coś jak pos(e)ł-Anka G. bez makijażu, czyli w pierwszej chwili można się wystraszyć a później jest już tylko wesoło.
W drodze powrotnej na dworzec wstąpiliśmy jeszcze na obiad do Kurki Wodnej. To przytulna restauracja z klimatycznym podwórkiem. Aż żałowałem, że było dopiero późne popołudnie i nie paliły się jeszcze żarowe girlandy. Właśnie takie miejsca lubię. Położone tuż przy uczęszczanej przez turystów ulicy ale posiadające własne podwórze czy ogród gdzie można na chwilę zaszyć się przed zgiełkiem tłumu, w spokoju zjeść i odpocząć.
Pociąg powrotny mieliśmy kilka minut przed godziną 18:00 by o 21-ej z minutami wsiąść do zaparkowanego przed Dworcem Centralnym w Warszawie auta i spokojnie wrócić do domu.
To był krótki ale fajny wypad do Krakowa. Taki niespieszny, bez spinki, ustalonego harmonogramu i we własnym tempie. Spróbujcie. Fajna sprawa, zwłaszcza kiedy uda Wam się kupić bilety na pociąg w promocyjnej cenie.
KRAKÓW jak zawsze magiczny 🙂 Świetna wycieczka i super zdjęcia!