Uwierzcie mi, że próbowałem. Długo próbowałem by rozpocząć ten wpis w miarę sensownie, ale szło mi słabo. No bo co można napisać o rodzinnym weekendzie by nie nudzić, nie uzewnętrzniać się zbytnio a jeszcze, żeby było ciekawie? Może to, że był bardzo fajny? Taki jak lubię, czyli bez leżenia do góry kołami a spędzony na zwiedzaniu.
Sobotę przeznaczyliśmy na zamki: Mirów, Bobolice (broń Boże nie jedzcie w podzamkowej restauracji; drogo i niesmacznie a kaczka sucha jak wiór) oraz Ogrodzieniec, który pomylił mi się z Chęcinami. Niespieszny tour między tymi trzema destynacjami. Mirów to zamknięte obecnie dla turystów ruiny zamku. Widać, że coś się tam dzieje, trwają jakieś prace remontowe więc jest szansa, że w przyszłości zamek będzie udostępniony do zwiedzania.
Kolejny to Bobolice. Odrestaurowany i będący w prywatnych rękach zamek wraz z hotelem i restauracją opodal. Piękny i idealny na przyjęcie weselne, konferencje czy wyjazd integracyjny. Gdyby jednak jedzenie było lepsze…
Bliskie spotkania Młodzieży z końmi.
Jako ostatni odwiedziliśmy zamek w Ogrodzieńcu. Gdy do niego jechaliśmy słońce zaczynało chylić się ku zachodowi, a ja myląc go z zamkiem w Chęcinach byłem strasznie podjarany jakie to wyjdą świetne zdjęcia! Ruiny na pustej przestrzeni i zachodzące słońce, którego promienie pod niewielkim katem wpadają w obiektyw. Jakież było moje rozczarowanie gdy zamiast pustej przestrzeni trafiliśmy na zamek otoczony infrastrukturą pod turystów, budkami z małą gastronomią i stragany z badziewiem. Ale zdjęcia i tak wyszły fajne, zwłaszcza to poniżej.
Niedzielę zaczęliśmy z Ksawerem dość wcześnie. Było jakoś po 6:00 kiedy ruszyliśmy z hotelu by dojść do szlaku prowadzącego na Górę Zborów. Młody coś nie chciał w nocy spać, więc wyjście z Nim na szlak było sensownym rozwiązaniem, aby choć jedno z nas (mam na myśli siebie i Irminę) nieco się zdrzemnęło. Nie ma to jak zdobycie górki wczesnym rankiem, gdy rosa jeszcze na łące a wschodzące słońce przegania chłód nocy. Ksawer był szczęśliwy – jest na to zdjęcie-dowód na Instagramie.
Popołudnie to wizyta w Ojcowskim Parku Narodowym i kilku kilometrowy marsz pod górę do Jaskini Łokietka i powrót na parking Doliną Prądnika przez Bramę Krakowską. W sumie jakieś 9 kilometrów z Ksawerym w nosidełku podczas których zdążył dwa razy się zdrzemnąć.
Niestety nie udało nam się zrealizować planu podróży w całości i nie odwiedziliśmy wszystkich zaplanowanych miejsc, co było do przewidzenia kiedy się podróżuje z małym dzieckiem. Trzeba brać pod uwagę Jego nastroje, pory odpoczynku, snu i jedzenia. Było świetnie. Małe dziecko to wcale nie jest wymówka przed podróżowaniem jak to niektórzy twierdzą. Zatem w drogę Ci, którzy się jeszcze wahacie. Nawet niedalekie podróże to świetna opcja by wspólnie spędzić czas na świeżym powietrzu.
P.S. Podczas pobytu zatrzymaliśmy się w Hotelu Ostaniec.
Bardzo podoba mi się Twój blog 🙂 Widać, że dużo pracy wkładasz w jego prowadzenie i pokazujesz na prawdę ciekawe miejsca!
Dziękuję Kamila za miłe słowa. Fajnie jest wiedzieć, że wciąż tu zaglądają ludzie i że blog się podoba mimo, że nie jest aktualizowany codziennie.
Zapraszam do odwiedzania jak tylko będziesz miała ochotę i będę wdzięczny za polecanie bloga i polubienie fanpage’a na Facebooku (link na dole strony w FanPage boxie)
Pozdrawiam