Kilka minut po godzinie 9:00 w lobby hotelu zjawiła się miła Pani z wypożyczalni aut. Przywiozła nam małe, niebieskie „pikaczento”, które przez najbliższe dni miało wozić nasze szanowne cztery litery po wyspie. Lewostronny ruch uliczny fascynował mnie od jakiegoś czasu a za chwilę miałem go posmakować na własnej skórze. Zawsze zastanawiało mnie jak oni mają? Czy jak kierownica jest po drugiej stronie to czy pedały też są na odwrót? A jak biegi czy dźwignie przy kierownicy?
Było co prawda inaczej, ale wcale nie jakoś trudniej. Ot, zwykłe przestawienie myślenia plus początkowo pilnowanie się. A to, żeby trzymać się lewej, a to, żeby na rondzie pojechać w dobrą stronę. Nie taki diabeł straszny…
Po godzinie dotarliśmy do Larnaki a stamtąd do części portowej z zabytkową twierdzą. Kilka wąskich uliczek, długa nadmorska promenada a wzdłuż niej ciągnące się wysokie budynki biurowców i hoteli, no i ciemny piasek na plaży. Pikaczento zostało w jednej z wąskich uliczek, przytulone do okien czyjegoś domostwa a my udaliśmy się do twierdzy. Za niecałe 2 euro połaziliśmy po kilku komnatach i wdrapaliśmy się na mury, bo jak wiadomo – z góry widać najlepiej. Szału nie było.
Z racji młodej jeszcze pory ruszyliśmy do Nikozji, bo to już wcale nie tak daleko i autostradą to będzie raz raz.
Nikozja (Lefkozja) jest stolicą Cypru. Ba, jest jedyną stolicą na świecie podzieloną między dwa nieprzepadające za sobą państwa. Południowa część wyspy a co za tym idzie i Nikozji jest cypryjska, północ natomiast od czasów tureckiej inwazji z roku 1974 należy do…? No właśnie, wcale nie do Turcji. Należy do Tureckiej Republiki Cypru Północnego – kraju nieuznawanego przez żadną społeczność międzynarodową za wyjątkiem Turcji i Pakistanu.Chwilę się pokręciliśmy, bo droga do starego miasta słabo oznaczona, a i parking ciężko znaleźć. Jak już jest, to trzeba mieć drobniaki na parkomat, a w środku dnia przy 40-stu stopniach wszystko pozamykane i rozmienić nie ma gdzie. To nikozyjskie Stare Miasto wcale na stare nie wygląda. Owszem, jest kilka zabytkowych kościołów, meczetów, bram i murów ale uliczki wzdłuż których ciągną się makdonaldy, perfumerie i butiki wcale na stare nie wyglądają.
Wykończeni upałem, resztkami sił dotarliśmy do położonej na samym końcu ulicy Lidras, cypryjskiej knajpki. Kawałek dalej jest już strefa buforowa i posterunki graniczne. Zamówiliśmy tradycyjne cypryjskie meze, ale w okrojonej wersji, bo pełnej, 14-sto daniowej byśmy nie dali rady. Pysznie było poznawać nowe smaki i być zaskakiwanym przez donoszone co chwilę nowe dania. Na koniec zostaliśmy poczęstowani schłodzoną mastiką i ruszyliśmy na stronę turecką.
Zbliżała się godzina 17:00 i z pobliskiego meczetu dało się słyszeć nawoływanie do popołudniowej modlitwy. Po otrzymaniu wiz udaliśmy się do najwspanialszego zabytku północnej części Nikozji – meczetu Selimiye. To dawna chrześcijańska katedra Mądrości Bożej wybudowana w stylu gotyckim, która po zdobyciu Nikozji przez Turków Osmańskich w 1570r. została przebudowana na meczet. Z daleka widoczne są dwa charakterystyczne minarety więc traficie tam bez trudu.
Po wizycie w meczecie odwiedziliśmy pobliski targ Belediye Bazari i poszwendaliśmy się po okolicznych wąskich uliczkach pełnych sklepików z podrabianymi torebkami znanych projektantów, okularami i biżuterią.
Część turecka bardzo różni się od części cypryjskiej. Na południu widać wpływy „europejskie”, są tu sklepy znanych marek i wszystko jest takie „nasze”. Przekraczając granicę przenosimy się do zgoła odmiennego świata. Budynki z kilkupiętrowych stają się parterowe, niskie, odrapane. Warto wspomnieć, że w cypryjskiej strefie okupowanej (bo za taką uważana jest część turecka) nie obowiązują żadne prawa międzynarodowe. Przykładem jest choćby fakt, że ubezpieczenia aut wynajętych na południu tracą swoją moc i nie są respektowane jeśli coś się stanie z autem na północy. Przekraczając granicę cypryjsko-turecką robimy to na własną odpowiedzialność z pełną świadomością konsekwencji.

Skomentuj