Tegoroczny urlop postanowiliśmy spędzić na greckiej wyspie Kreta. Podróż minęła szybko i sprawnie, już o godzinie 11 czasu lokalnego wylądowaliśmy na lotnisku w Chanii. Piękna pogoda, słońce, lekki wiaterek. Na lotniskach dziś szło nam sprawnie i udawało się załatwiać wszystko przed tłumami turystów. Pierwsze dwa dni spędziliśmy odpoczywając na pobliskiej plaży i robiąc rekonesans po okolicy. Okazało się, że hotel położony jest w jakiejś kompletnej dziurze. Owszem, jest kilka knajpek z wieczorami greckimi dla turystów ale wszystko w jakichś podejrzanych uliczkach, gdzie na każdym metrze walają się sterty śmieci. Generalnie dziwny klimat ale ma to jakiś swój urok.
Kolejne dni upłynęły nam na zwiedzaniu wyspy. Na pierwszy ogień wybraliśmy się do Chanii – dawnej stolicy wyspy. Podróż z hotelu do centrum miasta trwała około 20-30 minut w nowym, klimatyzowanym autobusie. Ciekawostką w Grecji jest to, że oprócz kierowcy na pokładzie jest też drugi pracownik który sprzedaje i sprawdza bilety. Ma to swoje niezaprzeczalne plusy, bo kierowca zajęty jest prowadzeniem pojazdu a nie wydawaniem reszty za bilety.
Po autobusowym rajdzie wąskimi uliczkami dotarliśmy na duży tamtejszy dworzec autobusowy skąd udaliśmy się na zwiedzanie.Chania oprócz fajnego labiryntu uliczek Starego Miasta ma też bardzo ładny i urokliwy port wenecki. Wzdłuż nabrzeża ciągną się stare zabudowania – niegdyś służące czynnościom portowym, dziś pełne knajpek, restauracji i galerii.
Po zwiedzaniu i obiedzie udaliśmy się na dworzec autobusowy gdzie mieliśmy okazję pierwszy raz na własne oczy zobaczyć wyluzowany styl życia Greków. Na dworzec przybyliśmy kilkanaście minut wcześniej, żeby na spokojnie wszystko ogarnąć, idziemy do kasy kupić bilety i dowiedzieć się, który to jest nasz autobus powrotny. Wyluzowana pani w kasie mówi, że przed odjazdem dowiemy się z jakiego stanowiska będzie odchodził nasz. Wiemy tylko, że startuje o 17-stej. Ok, stoimy, czekamy, zbliża się godzina odjazdu a na tablicach informacyjnych żadnych informacji i nikt nic nie mówi przez dworcowe głośniki. W Chanii na dworcu autobusowym jest jeszcze jedna osoba, która zawiaduje ruchem – tzw. station master. Wybija godzina 17, idziemy do niego się dowiedzieć, na co koleś na luzaku pokazuje, że spoko, jeszcze jest czas i generalnie chillout, wrzućcie na luz turyści. No dobra, stoimy nie spuszczając station mastera z oczu pełni nadziei wyłowić jakąś informację o naszym autobusie z potoku greckich informacji. Kilka minut po wyznaczonej godzinie odjazdu odzywają się dworcowe megafony. Lawina greckich słów z których oczywiście nie dowiadujemy się tego co nas interesuje. I w tym momencie station master zorientował się po naszych minach, że coś jest nie tak i wyciągając palec wskazujący i kciuk na kształt pistolecika spojrzał się na nas i na luzaku oznajmił: „Kolimbari – bus number 10”. Ze śmiechu mało się nie położyliśmy.
Autobus ruszył z dobrym kilkunastominutowym opóźnieniem ale co tam, jak głosi stare greckie przysłowie: „Grek rodzi się zmęczony i żyje aby odpocząć”, zatem po co się spieszyć? 🙂
Kolejne miasto jakie odwiedziliśmy to Heraklion. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od Placu Wolności nad którym wznosi się pomnik jakiegoś greckiego bohatera, który jest bardzo podobny do Lenina 🙂Dalej przechodząc uliczkami w dół obok Fontanny Morosiniego, Loggii weneckiej zahaczając o grecki kościół udaliśmy się do Portu weneckiego. Niestety portowa twierdza była zamknięta z powodu remontu więc przespacerowaliśmy się po nabrzeżu na którym na turystów czekały jakże znane nam z Polski atrakcje: stojący nieruchomo pan przebrany za nie wiadomo co, z którym ludzie robili sobie zdjęcia?! Obok dwóch grajków zabawiało grając różne melodie a idąc w górę od portu co chwila można było się natknąć na zupełnie nie wyglądających na Greków handlarzy chińskim badziewiem: plastykowymi żołnierzykami i galaretowatymi stworkami, które po rzuceniu odkształcały się po czym wracały do pierwotnego kształtu (później te stworki widzieliśmy równeż w Chanii zatem był to jakiś tegoroczny hit wakacji). Wracając z portu wstąpiliśmy do kawiarni na zimną grecką kawę frappe. Istne zbawienie w taki upał.
Miasta budzą się do życia wieczorami. Knajpy i restauracje zapełniają się, turyści wychodzą na wieczorne spacery, miasto ma zupełnie inne kolory oświetlone ulicznymi lampami i światłami lokali. No i wreszcie nie ma upału i można swobodnie oddychać.
Był to nasz pierwszy wyjazd z biurem podróży i zastanawiamy się czy to jest to o co nam naprawdę chodzi? Zawsze jak gdzieś jechaliśmy to poprzedzały to wielodniowe planowania, szukanie w necie miejsc wartych zobaczenia, pisanie maili itd. Teraz weszliśmy do biura, wybraliśmy wycieczkę, wyłożyliśmy kasę i oto jesteśmy.
Ale jesteśmy bogatsi o nowe doświadczenie i już wiemy na co zwracać uwagę przy kolejnych wyjazdach z biura podróży. Przede wszystkim hotel nie może być na zadupiu (nasz był jakieś 15 kilometrów od Chanii) a jeśli jest, to musi mieć dobre połączenie z jakąś większą miejscowością, z której można łatwo wydostać się na zwiedzanie okolicy. Koszty wypożyczenia auta są naszym zdaniem dość wysokie: 60 euro za dzień za auto typu Matiz ubezpieczone tylko na drogi asfaltowe i cena paliwa w okolicach 1,8 eur/litr to lekkie przegięcie.
Za to jedzenie w naszym hotelu (Agean Palace) było smaczne i urozmaicone. Ci, którzy przyjechali tu wylegiwać się przy hotelowym basenie chyba też nie mieli powodów do narzekań. W ciągu dnia i wieczorami było dużo rozrywek prowadzonych przez polskich animatorów.
Hotel fajny, all inclusive, pokoje sprzątane codziennie, w pokoju klimatyzacja bez dodatkowych opłat, bezpłatny sejf, TV i telefon. Hotel dysponuje również pokojami VIP – każdy z własnym basenem. Tylko czy o to chodzi w wakacyjnym wyjeździe, żeby nie ruszać się z pokoju? Nam na pewno nie !!!
Skomentuj