Pomimo niezbyt optymistycznych prognoz pogody na dziś aura nas zaskoczyła. Od rana słońce wyglądało zza chmur i nie padał deszcz! Idealna pogoda aby ruszyć na Kasprowy Wierch. Po śniadaniu i małych zakupach na drogę wsiedliśmy w samochód by podjechać do Kuźnic – dolnej stacji kolei linowej na Kasprowy i miejsca wejścia na szlak. Okazało się, że do Kuźnic jest zakaz wjazdu samochodem więc musieliśmy zawrócić, bo najbliższe miejsca parkingowe były przy ulicy Czecha. A że nasza kwaterka była kawałek dalej zdecydowaliśmy odstawić tam samochód i z kwaterki na pieszo zaatakować Kasprowy Wierch, co oczywiście dołożyło nam jakieś 2 kilometry w jedną stronę. Ale w końcu wszystko dla zdrowia.
Po dotarciu do Kuźnic niebo zasnuły ciemne chmury i zaczął padać deszcz, który zniknął równie szybko jak się pojawił. Zatem kupiliśmy bilety do Tatrzańskiego Parku Narodowego – tradycyjnie po 4 pln normalny i weszliśmy na szlak żółty Doliną Jaworzynka do Przełęczy między Kopami, tam szlak żółty łączy się z niebieskim, którym doszliśmy do Schroniska Murowaniec i dalej Halą Gąsienicową zaatakowaliśmy Kasprowy Wierch. Trasa fantastyczna, widoki nieziemskie i chyba żadne słowa tego nie opiszą. To trzeba samemu przejść i przeżyć. Zaczyna się dość spokojnie jednak już po chwili robi się „wesoło”. Widoki wokół powalają, przed połączeniem się szlaków żółtego i niebieskiego z góry widać całą Dolinę Jaworzynka i trasę, którą się szło.
Niby większość drogi to szlak żółty ale tą trasę czuje się w nogach. Jednak dla takich widoków warto zacisnąć zęby, zebrać w sobie siły i wejść na szczyt.
Pierwszy raz doświadczyliśmy też miłego górskiego zwyczaju pozdrawiania się na szlaku. Spotkaliśmy kilka wesołych osób, porobiliśmy sobie wzajemnie zdjęcia, porozmawialiśmy. Ogólnie bardzo fajna atmosfera.
Przed schroniskiem Murowaniec odezwało się moje prawe kolano – pomógł bandaż, który okręcony nie dopuścił aby kolano wyginało się także w drugą stronę. Swoją drogą ciekawe doświadczenie – z jednej strony ból z każdym krokiem, z drugiej chęć dojścia na szczyt, zobaczenia co tam jest. Taka mała wewnętrzna walka, zaciśnięcie zębów i przełączenie guzika w głowie z „osz kurew jak boli” na „jeszcze połowa…., jeszcze jedna trzecia…, jeszcze jedno wzniesienie i jest szczyt”. I satysfakcja, że się dało radę.Na szczycie Kasprowego byliśmy prawie na równi z chmurami, które pędzone silnym wiatrem przemykały nad naszymi głowami. Poszliśmy kawałek dalej wzdłuż granicy polsko-słowackiej na pobliski szczyt Beskid, usiedliśmy po wschodniej stronie szczytu, z dala od zgiełku wycieczek szkolnych i tam dopiero można było poczuć ogrom i majestat gór. Nieodległa Świnica chowała swój szczyt w ciemnych gęstych chmurach, wiał silny wiatr jakby ostrzegający by nie iść dalej a w dolinie w pojedynczych promieniach słońca, które przenikały ciemne chmury błyszczały stawy. Bajka. Już wiem po co tu wracać.
Na koniec udaliśmy się do obserwatorium meteorologicznego na szczycie Kasprowego a następnie do górnej stacji kolei linowej (bo zejść już z takim kolanem nie dałbym rady) i zjechaliśmy na dół.

Skomentuj